Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niż ze mną rozmawiała, a pół-godziny czasem zapominali, że ja chory, udręczony, siedziałem tam przy nich w milczeniu. Ona nie miała już dla mnie tego starania macierzyńskiego, jakiém mnie w piérwszych chwilach otaczała; wyręczała się grzecznym Porucznikiem, który mi posługiwał jak za napaść. Jeden stryj, zawsze z jednaką pieczołowitością, chodził koło mnie, a zgromadziwszy, jak mi się zdało, wszystko co mię rozerwać mogło, zacierał ręce i cieszył się, że choć w części wynagrodził mi wyrządzonego bolesnego figla.
Po dwóch dniach, Porucznik mnie pożegnał.
Napróżno stryj i Antosia wstrzymywać go chcieli (bo ja milczałem); uparł się jechać koniecznie, a gdy, potrząsłszy mi rękę, życząc rychłego ozdrowienia, siadł i pojechał, jakby mi kamień spadł z serca. Gniewałem się tylko jeszcze, gdym posłyszał Antosię, żegnającą go z ganku, wyrazem, którego znaczenia odgadnąć nie mogłem; mówiła mu bowiem:
— Do zobaczenia! —
Alem o wszystkiém zapomniał, zostawszy z nią sani na sam; naówczas przyszła mi wesołość dawniejsza, gdy ją właśnie po raz piérwszy odbiegła.
Pojąć tego nie mogłem. Antosia milcząca, smu-