Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakże jarmark? — spytałem cicho z przymusem.
— Wyśmienity był. Ludzi mnóstwo, wesołe towarzystwo; puszczaliśmy w karty; zostałem wygrany; biedny Jerzy zgrał się i zastawić musiał, a potém zapożyczyć u żydów. Prawdziwie nie wiém juk wyjedzie z miasta i co z sobą pocznie? Dałem mu kilka dukatów! —
Milczeliśmy z Antosią. Porucznik ciągle prawił co mu na myśl przyszło.
— Mieliśmy i pojedynek, od którego trochę kuleję — rzekł po chwilce. — Śmieszny-bo nasz Półkownik, że zazdrośny o żonę. —
— Jakże nie ma być zazdrośny? — zawołałem.
Porucznik się rozśmiał.
— Nic dziwię się, że tak mówisz przy Pani — odpowiedział — bo zazdrość, to podobno liczy się za dowód przywiązania, choć ja tego nigdy zrozumieć nie mogłem, dla czego? Zresztą pojmuję bardzo zazdrość w młodych małżonkach, ale późniéj... —
— Tém bardziéj — powiedziałem.
— Koniecznie chcesz Panią przekonać, żeś szalenie zazdrośny — mówił Porucznik.
Nie widziałem go w téj chwili, ale zdawało mi się, czułem, że na moję Antosię rzucał piekielne-