Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

padło pode mną, jak się rozchodziły ściany i sklepienie domu nie mogąc mię objąć, jakem rozmiatał dach rękami, i na chwilę było mi lżéj na odkrytém powietrzu; ale wnet słońce, ku któremu rosłem i rosłem, zaczęło mię piec okropnie, i na tę nową mękę nie mogłem obmyślić sposobu. Mąciłem stopami morza, zrywałem i ciskałem gwiazdy na wszystkie strony, tłukłem głową o księżyc, połykałem całe chmury, i ani kropla, ani kropla wody nie mogła ochłodzić mych piersi, które gorzały jak czeluści wulkanu.
Wszystko to działo się nie we śnie, ale w tém jakiémś gorączkowém pół-czuwaniu, pół-przytomności i pół-obłąkaniu, z którego wybić się nie było możności: bo same nawet nadludzkie usiłowania do przedarcia oczu i upewnienia się o rzeczywistości, sprowadzały tylko nowe męczarnie i nowe straszne złudzenia.
Nie umiém powiedzieć, jak długo dręczyłem się w ten sposob; ale była to ostatnia walka ciemności ze światłem. Gdym się obudził nad rankiem, krzyknąłem wielkim, mimowolnym głosem, jak ślepy od urodzenia, na widok bijącéj nań jasności od cudownego obrazu. — Oczy otworzyły się mi łagodnie i bez