Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I mówiąc to, kochany magnificus postawił szklankę, która jęknęła głosem pustyni, (porównanie wzięte od Vikonta d’Arlincourt), wstrząsnął mię za rękę, i wyszedł.
Jam został, co się nazywa, na Prokustowém łożu. — Kto nie doznał, ani razu w swém życiu, męczarni zazdrości, kto w niéj uważa biedną tylko i godną śmiechu słabość ludzką, ten nigdy nie czuł głęboko i nie kochał nigdy. Tak jest, nie kochał nigdy całym szałem serca i młodości. Zazdrość, jakkolwiek ją czarno i nienawistnie malują, jest to przecięż najczystszy i najszczérszy z mimowolnych tonów naszego serca. Kto go nigdy w sobie nie słyszał, lub przytłumienie jego przypisuje przemagającej szlachetności i delikatności innych uczuć, ten, powtarzam, nie kochał nigdy. Bo kochać i nie pragnąć całkowitego, wyłącznego, niepodzielanego z nikim posiadania ukochanego przedmiotu, nie rozciągać tego wymagania do wszystkich myśli, pragnień, do sennych nawet marzeń ukochanéj od nas osoby, to nie prawdziwa miłość, to nie namiętność. Namiętność z saméj swojéj natury nie zna żadnych ograniczeń, żadnych względów, żadnych warunków. Kochać namiętnie, jest to chcieć jednę tylko —