Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

77
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— No! cóż myślisz? spytał: starać się o guwernerkę?
— Nie, rzekł Stanisław: jest to powołanie, do którego nie czuję się usposobionym; a sumienie nie pozwala mi podjąć się tego, czegobym nie był w stanie spełnić uczciwie.
— Będziesz więc żył z pióra?
— Z jakiejkolwiek pracy, choćby z przepisywania... ale swobodny i niezależny.
— Daj ci Boże szczęście! rzekł Bazylewicz. Mnie suż to guwernerowanie choć krótkie dojadło; jeśli mi się Emilki wykraść nie uda, nad czém pracuję, matkę już po trosze mając za sobą, rzucę to wszystko do licha, a wezmę się do wydawania przez prenumeratę. Lepszy to kawałek chleba niż pisanie; księgarze żyją z niego przecię.
— Ale... o czémżeście się to tak tajemniczo naradzali z panem X.?
— Tymczasowie podjąłem się wydawania dzieł Naruszewicza... coś mi to przyniesie. Fabrykujemy, między nami mówiąc, parę Od, dla tego, żebyśmy powiedzieć mogli na tytule, że są w naszéj nowéj edycyi rzeczy całkiem niewydane... Cha! cha! żebyś ty wiedział, jak dobrze mi się udało pochwycić manierę Naruszewiczowską, i ten styl, w jakim naprzykład walił ksiądz biskup odę do słońca, zowiąc je:

Prawicy Twórczéj najdroższym sygnetem!

Stanisław zdumiał się bezczelności, z jaką to mówił Bazylewicz; ale w pierwszéj chwili tak był zdumiony, że się odezwać nie śmiał.
— Szachraj księgarz myśli, że mnie w pole wyprowadzi, mówił daléj Bazylewicz, potrząsając głową; ale