Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

281
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

liantów, wybladłego. żółtego, z wypieczonym rumieńcem, z rozczochranym na skroni łysiejącéj włosem, osłupiał na ten widok.
— Poeto! na Boga! co ci jest? Alboż to tobie pług ten ciągnąć? albożeś wołem do jarzma stworzonym? tyś przecięż skowronkiem, co śpiewa oraczom... chwyciłeś się nie swojéj rzeczy!
Szarski podniósł powoli nawykłą do schylenia głowę.
— To lekarstwo! rzekł cicho — lekarstwo!
— Jakie lekarstwo?
— Na wyżycie się...
— Gdzieżeś się ty wyżył? śmiéj się z tego! urojenie! Ubieraj się i chodź... obudzę cię jedném słowem... Sara przyjechała!...
Na to urocze, czarodziejskie imię, Stanisław zapłonił się, zachwiał, ale pochwycił na nogi, i jakby nagle wszystkie siły odzyskał, rzucił się ku professorowi.
— Ty szydzisz! ty żartujesz, niegodziwy!
— Ale nie! nie! stokroć nie! Sara przyjechała, — i jeśli widok niegodnéj ciebie zalotnicy, co zapomniawszy chwilowéj miłostki, szaleje po świecie, gdy ty tak głupio schniesz dla niéj, ma ci przydać się na co — dziś jeszcze zobaczyć ją możesz.
Stanisław zmienił się w oka mgnieniu, przygasła już namiętność wzięła nad nim górę i opanowała go znowu, ożył, począł, rozrzucając księgi, odtrącając papiery, szukać sukni, chwytał, puszczał z rąk co złapał, śmiał się, płakał, ale żył przecię! Usta jego powtarzały machinalnie zapłakanym oczom:
— Sara przyjechała! Sara przyjechała!
Hipolit spoglądał na niego w podziwieniu milczą-