Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

281
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

niowanych, z różnych oddziałów uniwersytetu, zaproszeni byli niektórzy professorowie, poczciwy Hipolit i znajomy nam doktor Brant.
Około godziny trzeciéj z południa gospodarze stanęli u drzwi salonu, wśród którego lśniący od porcelany i kryształów stół wyciągnął się umajony kwiatami i zielonemi liśćmi ubrany, poczynając witać przychodzących gości.
Oprócz Korczaka, który istotnie wdział suknię duchowną, i jako seminarzysta na pożegnalnym obiedzie znajdować się nie mógł, zeszli się tu znowu ci wszyscy, których los zebrał był już raz w karczemce pod Wilnem; ale ileż to zmian zaszło od czasu jak ściśnięci w lichéj budce jechali do grodu Gedymina! Bazylewicz, który szedł do Wilna dziurawo i wytarto, miał minę wesołą, głos wodza, ubranie wytworne od najpierwszego krawca i kieszeń dobrze nabitą, dzięki prenumeracie. Bolesław Mszyński utył ogromnie, a że na niego spadła jakaś sukcessya i mógł sobie pozwolić najadać się do sytu, zaczynał już nabierać brzucha, a do twarzy przyrastał mu drugi okrągluchny i rumiany podbródek. Szczerba przeciwnie wychudł, wymizerniał, zżółkł egzaminami zmęczony, i oczy mu straszliwie zapadły. Michał Żryłło, ulubieniec, arbiter, ale nie elegantiarum, bo wszystkich sporów młodzieży, i wyrocznia ich w potrzebach praktycznego życia, miał minę wesołą, raźną, rozrósł się tylko, opalił, zczerniał, zresztą nie zmienił serca ani twarzy. Szarski nareszcie, owa Piwonia szkolna, z blademi dziś policzki, z okiem zamgloném łzą ciągłą, wysoki, chudy, smukły, widocznie dorósł do cierniowego wieńca, który już nosić poczynał. Na nim widać było dobrze lata pracy: zdawało się, że mu czoło urosło, że rysy