Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

277
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

patrzała, słuchała oddechu i marła z synem razem. Stanisław choć oznajmiony i poprzedzony wieścią, wszedł ostrożnie, po cichu. Łzy mu się zakręciły w oczach, gdy Karolek na widok jego żywo się poruszył i obie ku niemu ręce wyciągnął.
Zatamowane łzy puściły się znowu z oczu matki, która z niemi uciekła; musiała się bowiem dla dziecka taić z boleścią i udawać wesele.
— A! jakżem ja szczęśliwy, żeś ty powrócił! zawołał Karol. A! jam ciebie tak bardzo, tak bardzo potrzebował! Ale ta byłeś chory?
— Byłem niezdrów trochę.
— Aleś już zdrów, już zostaniesz z nami, nie prawdaż? — I Karol spojrzał na drzwi niespokojnie. — Zobacz, dodał po cichu: czy nie ma tam mojéj matki? Pilno mi pomówić z tobą, a boję się, żeby nas nie słyszała.
Szarski obejrzał się. Dormundowa poszła była płakać do ostatniego pokoju, zkąd jéj szlochania słychać nie było.
— Wiesz, rzekł Karol żywo, ale głos zniżając: ja mam suchoty! Ojciec mój, dwie siostry poumierały z nich, i ja umrzeć muszę!
— Ale co ci się marzy! przerwał Stanisław bledniejąc.
— Tak jest! O! chce mi się żyć... Bóg jeden wie, jakbym pragnął żyć dla niéj, — ale to próżno, próżno muszę umierać! Kiedym jeszcze był zdrów i nic nie pozwalało się domyślać, że i we mnie jest zaród śmierci, opowiadała mi nieraz Marta o chorobie ojca i siostrzyczek... to słowo w słowo moja! Ale zdaje mi się, że matka spokojna, że ją poczciwy Brant nadzieją kołysze, że się niczego nie domyśla... nie trzeba, by za