Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

275
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

było więcéj niż własnym jéj żywotem; odrzuciła książki, odsunęła wszelką pracę, i we łzach siedziała nieodstępna przy dogorywającém dziecku.
Karol bowiem, choć najpilniéj nad nim czuwano, nieznacznie coraz słabiał, podnosił się nieco i znowu zapadał. A jakby przerwa w dawnym sposobie życia zaszkodziła mu jeszcze, widocznie codzień opadał na siłach.
Brant pocieszał, ratował, robił co mógł, ale jak było skłamać przed matką, któréj każdy symptom choroby przypominał śmierć męża i córek! Obraz to więc był powolnego konania i boleści liczącéj godziny, które pozostawały jéj jeszcze.
Trudniéj Szarskiemu było zapytać o Sarę i wybadać co się z nią stało; ale dnia jednego, gdy sam na sam był z Brantem, uzbroiwszy się w pozorną obojętność, niby przypadkowo go zagadnął:
— No! a pacyentka pańska?
— Jakaż to? jaka? rzekł Brant, niby nie chcąc go zrozumieć — która?
— A kupcówna?
— Córka Dawida Białostockiego? obojętnie odpowiedział stary, dopomagając sobie otwieraniem skrzypliwem tabakierki. No! zdrowa! zdrowa!
— Jednak, zdawało się... panu samemu...
— Tak, zdawało mi się; ale to tylko było coś lekkiego, kobiecego, nerwowego... Rodzice spostrzegli, że nadto wyegzaltowali dziewczynę; ale ją teraz za mąż wydają... ślub nastąpi w tych czasach, — to będzie dobre antidotum.
Szarski nie śmiał pytać więcéj. Skoro mu jednak wyjść pozwolono, wybrawszy się na Łotoczek, bo czuł, że obowiązkiem jego było nie odstępować bied-