Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

210
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

pewien, że moja służba od wielu jest szlachetniejsza, a niczyjéj, niczyjéj nigdy nie potrzebując łaski, sprzedając tylko czas mój i pracę, śmiało w oczy każdemu spojrzeć mogę.
Chciał odejść, ale go jeszcze wstrzymał pan Adam.
— Stasiu, rzekł czuléj: co robisz? godziż się to? Dam ci ile potrzeba na skończenie nauk w uniwersytecie, bylebyś mnie słowem szlacheckiém uręczył, że się wyniesiesz z téj przeklętéj kamienicy, i więcéj tych... poezyj imieniem swojém podpisywać nie będziesz! Godziż się przez upór i zarozumiałość umrzeć z głodu i poniewierki?
— Godziż się sprzedawać litość i pomoc braterską? spytał do ostatka wyegzasperowany chłopak. Pan mi dajesz warunki, a ja ich przyjąć nie mogę.
— Jak to? Żyda nie porzucisz dla mnie?
— Panie! rzekł ze łzą z oka wytryskującą akademik: w chwili kiedy na całym świecie nie miałem nikogo, coby mi podał kroplę wody, tam znalazłem litość, serce, współczucie... i jak w przypowieści ewangelicznéj, Samarytanin rany moje opatrzył. Dozwólcie mi, proszę, iść drogą własną i pracą.
— A! szalona pałka! ruszając ramionami za oddalającym się rzekł do siebie pan Adam. Charakteru ma wiele; co za szkoda, że taki waryat!
Tegoż dnia, gdy w saloniku domu najętego na Wielkiéj ulicy siedzieli tylko we troje, on żona i córka, pan Adam, którego ranna rozmowa prześladowała wspomnieniem swojém dzień cały, nie mógł wytrzymać i opowiedział ją, skarżąc się przed swoimi. Jakkolwiek słowa Stasia w ustach pana Adama całkiem się