Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A w oknie winną latoroślą osłonionem nie było nikogo, Lazar próżno w nie poglądał. Bo Pepita oddychała powietrzem wilgotnem nad-tybrowem.
Tam u żółtego rzeki brzegu stał Juan w płaszcz owinięty, a ona wychylona ku niemu, rozmawiała po cichu.
Jaka to była rozmowa?
W naszym języku słów może brak na nią. A potem słowyż to pisać kochanków rozmowy? Tam więcej uczuć i myśli, w drgnieniu spólnem serca, w wejrzeniu głębokiem, w jednem westchnieniu, niż w całych stosach ksiąg naszych. Biedne, biedne blade wyroby nasze, tem tylko czem się za brzegi wyleje czara uczucia, karmi się książka; ten zbytek co nie ujmuje uczuciu nieskończonemu, ta cząstka niepostrzeżona zbiera się, suszy i składa w karty poetów — pisarzy. Lecz cóż to przy żywem zjawisku? Cień blady, część czegoś odłamana, której brak tego czem żyła, brak barwy, głosu, żywota. — Wyobraźnia czytelnika, sercem dorabiać musi co braknie poecie — biada, gdy się trafi na zimne serca. — Wówczas poeta niepojęty i obraz fałszywy.
Rozmowa z Pepitą? spytacie — A! była to odwieczna kochanków rozmowa. — Znacie wszakże Shakespearowską Roema i Julji rozmowę? Wszyscy znajdują ją śmieszną — ona jest dziwnie prawdziwa, ale to głos płomiennego uczucia, który na zimno śmieszny się wydaje: — Królowo, gwiazdo, aniele, słońce moje. — To wiele dla was, dla kochanka mało, on bóstwem ją uczciwszy, czuje, że jeszcze nie powiedział wszystkiego.
A z jej ust w początku coś płynie słodkiego, cichego, wstydliwego, póki zewnątrz zapał jego, wewnątrz bijące coraz mocniej serce, nie zafarbują wyrazów