Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nął się w głąb domu, dziewczyna się śmiała. Z przeciwnej strony ulicy, pokrytej cieniem rzuconym od domostw, wybiegła postać nowa, młody Lazar, prawdziwy typ Transteveranina, ogorzały, wyrazu twarzy męskiego, strojny w aksamit i błyskotki, zbrojny jakby się w podróż wybierał.
— Gdzie ten łotr Paolo, żebym mu pogruchotał kości.
— Poszedł spać! — rzekła Pepita ze śmiechem — słyszałeś co mi powiedział? Wiesz na co mnie choduje?
— O! wiem, słyszałem! Znać zaraz że nie nasz, że się z tamtej strony Tybru rodził, wszystkiem, nawet dziewczyną chce kupczyć. Ale powoli, powoli.
— Wiesz dla czego każe mi się spać położyć?
— Cóżeś mu zawiniła?
— Przechodził tędy nieznajomy, niemiec pewnie, bo ma złociste włosy i niebieskie wejrzenie.
— Pepita! Pepita! — przerwał Lazar — nie opisuj go tak, w sercu mi krew wre.
— Malarz jakiś, hołysz, co szuka wzoru i kochanki — dodał z niższego okna Paolo. Pepita ucichła, oparła się na dłoni, zamilkła.
— I cóż? — spytał Lazar.
— Popatrzał na mnie, wszak nie zjadł mnie wzrokiem? — A tyś mu rzuciła kwiatek do ust — dodał Paolo. Lazar brwi namarszczył straszliwie.
— Prawdaż to, Pepita?
— Prawda! bo mi się podobał. — I mnie to mówisz? — Czemuż tobie bym powiedzieć nie miała? — Ja cię kocham. — Ja cię lubię, ale nie kocham ciebie Lazar, ty wiesz. — Ale musisz mnie kochać. — Pepita potrząsła głową z uśmiechem. Była chwila milczenia, Lazar chmurny usunął się znowu w cień i słychać było jak