Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż poczniesz?
— Jadę do Włoch. — Adam z politowaniem złożył ręce na krzyż i pokiwał głową.
— Tak przyzwoita, tak dobrze wychowana panienka, trzykroć posagu, kolligacje śliczne, piękna jak anioł.
— I zimna jak malowany aniołek.
— Dobranoc. — Dobranoc i bądź zdrów. Jeśli się nie zobaczym więcej, westchnij za duszę Jana.
— To westchnienie, o które mnie prosisz, powinno by cię samego naprowadzić na drogę lepszą. Masz ty wiarę? —
— Jestem człowiek, jestem młody, jestem szalony, o więcej nie pytaj. — Bądź zdrów, a może nazawsze.


III.

Kiedy na widnokręgu Kampanji Rzymskiej ujrzy podróżny w siniejącej dali, jak wzgórze sine, wystającą nad poziom kopułę Watykanu, kiedy lekki powiew zaleci go z miasta-stolicy, z miasta dwakroć stolicy: z dziedziny tylu pamiątek, tyle sławy i wielkości; kiedy poczuje po serca biciu, po łzą mglącem się spojrzeniu, po niepokoju rozkosznym, że przed nim stoi starodawna Roma, kiedy czarodziejski ten wyraz z ust współtowarzyszów z uczuciem wymawiany posłyszy, jak gdy majtkowie Kolomba wołali Ziemia, po długiem za marzoną ziemią stęsknieniu; — naówczas mimowolnie skłania się siwa i młoda głowa, porusza się pierś zmarzła wiekiem i gorąca młodością, a obie z niewymownem wzruszeniem powtarzają milczeniem to wielkie imię Roma! i przychodzi na myśl tajemnicza anagramma