Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się i nic nad wejrzenie od niej nie żądać — byłaby bóstwem.
— Łapię cię na nielogiczności — mówiłeś wprzód, że nic nie żądasz?
— Nic nie żądam, ale chcę aby mi oddano wszystko bez wyjątku, bez rachunku, bez oglądania na jutro — bez...
— Szalejesz! Wpadasz w nonsens jak ci, co chcą być kochani sami dla siebie i kończą na tem, że chcą być kochani kalekami, ubogimi, zgłupiałymi i t. p. przychodzą więc do tego, że mają być kochani, gdy nawet sami sobą być przestaną; gdy wszystko co w nich miało urok, stracą. — Namiętność, uniesienie bogate są w absurda — nie będę więc za tak małą rzecz cię prześladował; — ale cóż będzie z Emilji?
— Cóż ma być, powiedz mi? Ożenić się nie mogę.
— Ale ona.
— O! nie frasuj się o nią. Cóż się stać jej może? Tak wykształcona, tak rozumna! Pierwszy po mnie wielbiciel, jak tylko odpowie pewnym warunkom, z góry nałożonym na spodziewanego męża, będzie kochany, przyjęty — i szczęśliwy.
— Tak sądzisz? —
— Jestem pewien tego, — i tem lepiej.
— Tem lepiej... Emilja kochała cię po staropolsku, spokojnie, uczciwie i z uczuciem obowiązków swoich: ty chcesz jakiejś nieograniczonej miłości. Taka miłość, naprzód bywa tylko w książce — jeśli zaś ukaże się na świecie, to wyjątkowo, chwilowo — trwać ona nie może, bo jak ją pogodzić z siwym włosem i ostygnieniem?
— Doskonale godzi się ze śmiercią.