Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszelki wyraz zbiedzonym. Łzy mu się w oczach kręciły.
— Otóż patrz, Miciu, — rzekł płaczliwie — patrz, w co my tu przez moją ślamazarność wpadliśmy! Jeszcze dwadzieścia cztery godziny nie upłynęły od przybycia, a już awantura! Awantura! Mówcie sobie, co chcecie! taki to jest awantura! Sylwji jak nic, bo to dziecko, może się głowina zawrócić, a potem!!
Nie dokończył i jęknął.
— Niechno się pan uspokoi, a tak tego do serca nie bierze — odezwał się Grabski. — Sługom trzeba zakazać, aby podobnych, a wogóle żadnych podarków i posyłek od nieznajomych osób nie przyjmowały, nic zresztą o tem nie mówić i nie skarżyć się, nie rozgadywać. — Rzecz istotnie małej wagi!
— Nie opuszczaj mnie, przyjacielu! — rzucając mu się w objęcia z tragicznym wyrazem boleści zawołał stary. — W tobie nadzieja moja! Ja ufam ci! nie opuszczaj!
Rozstali się nareszcie, a Burzymowski padając na krzesło tak miał serce uciśnięte, iż nie spostrzegł nawet tego, co mu niejaką mogło przynieść pociechę.
Naprzeciwko niego w miejscu wydatnem Zybek postawił był safjanowe buty, które majster kunsztu szewckiego prędzej przyniósł niż obiecywał, wiedząc, że pilno ich potrzebowano. Nierychło jakoś szambelan, wodząc po pokoju roztargnionemi oczyma, zobaczył je i zaraz mu się na sercu lżej zrobiło.
Był już pewnym, że nazajutrz do kamienicy misjonarskiej pójść będzie mógł z rewerencją do kasztelanowej.
Ufał w to, że później Sylwję tam wprowadzić potrafi, aby pod opieką czcigodnej matrony mogła być bezpieczną od zasadzek, których się tak lękał.