Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pepi twarz miał znużoną, bladą — poziewał.
Zobaczywszy Pokutyńskiego, odwiódł go nieco na stronę.
— Nie słyszałeś co nowego? z Warszawy? — zapytał, patrząc mu w oczy.
— Dotąd nie mamy żadnych nowych wiadomości, — odparł szambelan — ale sądzę, że dziśby majorowa przyjechać powinna, a z nią zapas plotek na długo...
— Myśmy tu i tego głodni, — odparł książę — cisza głucha, a gdy się do miasta nawykło...
Nie dokończywszy, odszedł książę.
Goście napływali zewsząd, witając się przed oficyną i pospieszając na śniadanie.
— Dzień dziś jakby stworzony na spacer w lasy i podwieczorek na murawie! — odezwał się Kamenecki. — Co za powietrze balsamiczne! jaki zefirek przyjemny!
— Trzeba jaką eskapadę ułożyć koniecznie! — dodał Rautenstrauch. — Damy powozami, my konno.
Wtem na gościńcu ukazał się powozik, który dwa zmęczone konie ciągnęły. Nadchodzący do kawiarni zwrócili nań oczy.
— Do Jabłonny, czy nie?
Zaczęto się odzywać.
— Do Jabłonny! — wołali jedni.
— Nie! gościńcem pojedzie dalej! — powiadali drudzy.
Angloman Fribes ofiarował trzymać zakład, że nie do Jabłonny zmierzał powóz, ale nikt stawać z nim nie chciał; a w chwilę potem miejska karetka opylona zawróciła w dziedziniec.
Wyszli naprzeciw ciekawi panowie dowiedzieć się, kto przyjechał.
Karetka zatrzymała się przed oficyną, w której mieszkała pani Vauban i — kobieta z niej wysiadła.
— Ani chybi, to majorowa! — zawołał Pokutyński.
— Czy sama?
— Sama jedna!