Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dla chorej i jej uspokojenia odwiedziny te właśnie były najpotężniejszem lekarstwem. Przekonać się pan o tem mogłeś, bo dziś wstała i jest znacznie lepiej.
— Ale nawet to chwilowe polepszenie — rzekł Grabski — nie tłumaczy mi tego kroku.
— Jeśli pan chcesz, — odparł dosyć szorstko doktór — rozmów się o tem z księciem. Ja oprzeć się nie mogłem.
To mówiąc, zlekka się skłonił i wyszedł.
Nazajutrz go nie było, a gdy chora się przybycia domagała i posłano po niego, doktór Witaczek przybycia, mrucząc, odmówił.
— Niech sobie innego doktora poszukają, — rzekł — ja nawykłem do podziękowań, nie wymówek.
Dowiedziawszy się o tem, Sylwja wezwała Grabskiego. Była znacznie lepiej, ale podrażniona tem, że doktór, jak mówiła, grymasił.
— Proszę cię, Miciu mój, pójdź ty do niego i przyprowadź mi go koniecznie — zawołała z uporem rozpieszczonego dziecięcia. — Żeby mi tu zaraz był. Ja od nikogo innego rady nie przyjmę, mam w nim ufność.
Spojrzawszy na zacięte usta i surowy wyraz twarzy kuzyna, Sylwja, jakby się czegoś domyślając, dodała:
— Przyznaj się, musiałeś go czemś zniechęcić?
— Może być, mimowoli — rzekł Grabski.
— Wiem o co ci szło, — dodała powoli — domyślam się, powiedziano ci, że ktoś był u mnie, sądziłeś, że go doktór wprowadził, musiałeś mu robić wymówki...
— Nie zapieram się tego, — rzekł Grabski — to było moim obowiązkiem.
Ruszyła ramionami.
— Tak ci się zdawało, — rzekła — a nie wiesz, że ten ktoś, którego się lękasz, jeśli się przez litość, jak teraz, zbliżył do mnie, to tylko, aby mnie, jak ty, namawiał do wyjazdu na wieś, do pozbycia się marzeń,