Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wojska była w pierwszej chwili tą samowolą tak zdumiona, iż zaprotestować nie umiała, dopiero, gdy kareta ruszyła, zawołała przerażona:
— Do majorowej! o tej porze! Sylwjo kochana! cóż to ma znaczyć! Ja cię nie rozumiem. Co to jest?
— Muszę, muszę jeszcze dziś być u niej — odparła bardzo stanowczo szambelanówna.
Głos, którym wymówiła te słowa, przeraził może więcej wojską, niż to nagłe a dziwaczne postanowienie. — Drżący był, poruszony, ale zuchwały, rozkazujący.
Czeżewska pochwyciła ją za rękę.
Silvie! ma chère Silvie! — co ci jest! — krzyknęła.
— Co mi jest? — odparła z rodzajem rozpaczy wychowanica. — Jakto! ty nie widzisz! nie wiesz! pytasz mnie, co mi jest?... Ja kocham, kocham szalenie! ja tracę głowę, ja wstyd straciłam! Ja go kocham, a on mnie, kochając, odpycha! Muszę go widzieć dziś, dziś jeszcze! Mówić z nim. — Niech się los mój rozstrzygnie... Poszłabym piechotą! Nie zlękłabym się oczu tysiąca ludzi!
Czeżewska, posłyszawszy to, krzyknęła, zasłaniając sobie oczy.
— Ja jestem zgubioną! — poczęła. — Wina wszystkiego spadnie na mnie! Jam nic niewinna! Wszystko to te niegodziwe kobiety ukartowały, aby ciebie i mnie zgubić!
— Mnie! — przerwała Sylwja, gwałtownie wybuchając. — Jam się zgubiła sama! Jestem zgubioną, bo kocham go nad życie, nic mnie uratować nie może, bo bez niego — umrę. Dopiero, ukochawszy go, jak szalona postrzegłam, że on moim być nie może. Ja, żoną jego — to niepodobieństwo! Więc — kochanką — a potem, umrzeć! umrzeć!!
Sparła się na ręku Sylwja i zamilkła nagle, Czeżewska w dłonie ująwszy głowę, siedziała, jak zabita.
Cicho powtarzała błagającym płaczliwym głosem:
— Sylwjo! Sylwjo!