Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ale jak! Rozum stary, spryt szalony! Toż bieda właśnie! Powiadam ci, lat... no, co tam lata liczyć... młoda, a swoją wolę musi mieć we wszystkiem, i — nie ustąpi.
Tu się spostrzegł pan Stanisław, że może niepotrzebnie, nadto się o córce wygadał i natychmiast się poprawił.
— Ale, powiadam ci, jak anioł, dobre dziecko. Jedynaczka, pieszczotka, trochę fantazyjki musi mieć i niech ją ma!
— Niech ma! to dobrze! kobiecie to uroku dodaje — pospiesznie dokończył Pokutyński. — Ja ci winszuję takiej córki!
Zajadali właśnie toruńskim piernikiem, nad który niema lepszego nic do odebrania apetytu, gdy Burzymowski klapnął po ramieniu starego przyjaciela.
— No, ale mówże ty mi, kochany, drogi szambelanie, co się tu u was dzieje? Wiesz, że ja za kordonem mieszkam pod rakuskiem berłem, w Warszawie nie byłem od wieków! Chciałem Sylwję dla ekonomiki zawieźć do Lwowa, ale ani sposobu ją było do tego namówić. Lwów, to dziura! do Warszawy i do Warszawy!..
A tu — ta Warszawa...
Westchnął ciężko Burzymowski i ciągnął dalej.
— Nie wiem, czy ty to sobie przypominasz, że przez nieboszczkę matkę mojej Sylwki jesteśmy bodaj w jakiejś koligacji z Tyszkiewiczami... Dziewczyna nie w ciemię bita, musiała sobie namotać zawczasu, że albo przez hetmanową lub przez referendarzową wnijdzie w te koła, do których aspiruje, a na których wspomnienie mnie domatora, szlachetkę, hreczkosieja aż dreszcze przechodzą!
Twarz okrągła, śmiejąca się poczciwego Burzymowskiego chmurą się oblekła.
— Cóż poradzić z młodemi? Jabym rad w prawo, ona ciągnie w lewo, a młodość zawsze silniejsza i nie chce się jej psuć wesela, którego tyle co na zaraniu!