Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
I.

Ówczesną społeczność nietylko dawnej stolicy, ale niemal całego kraju, porównać można było do jednej z tych pustynnych ruin starego jakiegoś grodu Egiptu, wśród którego gruzów i piasku szczątki dawnych wspaniałości porozbijane leżą z pieczęcią zgasłej wielkości na sobie.
Wielu z tych ludzi podobnymi byli do obalonych kolumn gmachu wywróconego kataklizmem dziejowym. Gdzie niegdzie widać było nagłówek cudnie rzeźbionej kolumny, sterczące wrota marmurowe, wnijście do nieistniejącej budowy — posąg obłamany sfinksa napół piaskiem zasypanego, fundamenta gmachu, którego już nie było, nie trzymające się z sobą, napisy bez początku i końca.
Tacy właśnie byli tu ludzie, pozostałość różnych epok, innego organizmu społecznego, szczątki wywróconego świata, chodzące widma i upiory przeszłości.
Młode pokolenia rosły bez starych tradycyj — i były jako wrota grodów w pustyni stojące same jedne, nie wiedząc, czem być mają; — nie chcąc zostać tem, czem być musiały, nie mogąc stać się tem, czemby były powinny.
Zycie szło z dnia na dzień, nie umiejąc sobie wyrobić form pewnych, więc zapożyczając cudze. Społeczność ta pożyczanym obchodziła się żywotem, pożyczanym z przeszłości, zdala, francuskim, kosmopolitycznym, bo swojego własnego obłamy jej tylko zostały.
Pamiątki saskich czasów, wspomnienia burzliwego