Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
I.

— A słowo się stało ciałem! Co ja widzę? Pokutyński?
— Pan Stanisław! Sacré-nom! On sam! A ty co tu robisz?
Dwa te wykrzykniki, jeden po drugim słyszeć się dały pewnego dnia zimowego roku 179... na gościńcu przed austerją w Jabłonnie.
Dzień był chłodny, powietrze ostre, ziemia śniegiem pokryta, mnóstwo go jeszcze świeżo spadłego wisiało na drzew gałęziach, a wiatr nie miał czasu otrząsnąć. Niebo chmurne, płowe, odbijające się ciemno od całunu rozpostartego na ziemi, zdawało się jeszcze zapowiadać śnieżnicę.
U wrót austerji stały tylko co zapewne przybyłe i wstrzymane dla wytchnienia cztery koniki z sankami; zmęczone, robiące bokami, z których para buchała jak z kotła. Dobry kawał drogi musiały zrobić bez spoczynku.
Z sanek wysiadł był przed chwilą ten, którego pan szambelan Pokutyński nazwał Stanisławem.
Był to mężczyzna niemłody, dosyć otyły, z brzuszkiem foremnie zaokrąglonym, w ciepłej czapce z uszami, w dostatniem futrze pasem czerwonym podciągniętem, w butach ciepłych do kolan, z twarzą rumianą i pucołowatą. Wyciągał się właśnie ze zdrętwienia od zasiedzenia w sankach, gdy mu się na oczy nawinął pan szambelan Pokutyński.