Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie dla tego, że ja go z oka nie spuszczam — mówił Gucio. — Mnie to nie męczy, owszem zajmuje...
— Mógłbyś więcej książką się zająć, ogrodem a i mnie tak samej nie rzucać — czule odezwała się matka.
Za całą odpowiedź Gucio w rękę ją pocałował. Matka ciągnęła dalej:
— Mój Boże! mój Boże! aż mi się serce ściska, gdy pomyślę, że ty, ty — senatorskie dziecko, potomek hetmanów i pan z panów, na tych mizernych trzech folwarczkach prowadzić musisz życie tak skromne.
— Kochana mamo! — wesoło rzekł Gucio — mnie to bynajmniej nie trapi! Majątku nie straciliśmy marnotrawstwem, poszedł on w ciężkich czasach na ofiarę — wstydzić się nie mamy czego. Niedostatku nie mamy a powróciliśmy do tego stanu, z którego przed wieki praca i zasługi dziadów nas wyprowadziły.
— Zwykła to kolej rzeczy ludzkich, iż jedne rodziny wznoszą się, drugie upadają.
— A ja — dodał ochoczo — ręczę mamie, że, gdy pogospodaruję a Pan Bóg dopomoże, z tych folwarczków trzech, zrobię pięć i sześć.
Matka zadumana patrzała na ławkę.
— Szkoda ciebie na taką robotę! — rzekła. — A! szkoda! Masz i umysł i serce godne szerszego pola do pracy!
Bóg mi dozwolił wychować cię tak, jakbyś daleko, daleko wyższe miał zająć stanowisko!
Westchnęła. Syn jakby czuł, że potrzebowała pociechy, począł tonem wesołym: