Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chach. Poprawiała gorączkowo czepek, suknią i pasek, klucze obracała niecierpliwie w ręku.
Jedno spojrzenie na nią zdradziło pani domu ten stan nienormalny.
— Ale cóż to ci, Bogusiu moja? — z uśmieszkiem spytała pani — jesteś poruszona? Czy ulubione kanarki! czy gołębie! czy ten twój kogut złotopióry doznał jakiego szwanku?...
— A! nie! nie! — szybko odpowiedziała, przysiadając się na ławce Bogucka. — Niech pani wierzy, nic mi nie jest! nic a nic!... Zmęczyłam się trochę!
Pani zmierzyła ją wzrokiem i pokręciła głową.
— Już ty mi nie mów, ja cię znam! — odpowiedziała po cichu.
Bogucka i ramionami wzruszyła i głową potrząsła, nie mogąc jednak otrząsnąć z siebie tego wyrazu, jaki z sobą przyniosła.
Chcąc zagadać i uwagę odwrócić od siebie, wtrąciła:
— Ale jakiż dziś wieczór śliczny!
Pan August potwierdził to i dodał, że w lesie i na łąkach woń była prawie wiosenna.
Nie znaleziono już mówić o czem, ale pani domu z ukosa przypatrywała się ciągle swej pomocnicy.
Ta zdawała się namyślać nad czemś, przygotowywać do czegoś, czekać jakby na coś.
Wzrok jej na bocznej drożynie, która prowadziła do wsi, gdzie z między drzew widać było wieżyczkę kościołka wiejskiego, błądził ciągle niespokojny.
— Kazałaś dawać herbatę? — zapytała gospodyni.