Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzano, — rzucała oczyma w tę stronę. Dziewczęta szeptały, wskazując paluszkami ostrożnie, bo a nużby ochmistrzynie defraudację straszliwą wytropiły!!
Chciała pono śmielsza nad inne starościanka niby przypadkiem kilka swych towarzyszek podprowadzić w to miejsce ciekawe, lecz dziewczęta się nie dały.
Wyrzykowski napróżno oczekiwał choć „Bóg zapłać,“ za papierowe serce, zamykające w sobie wykalligrafowany tekst światowy. Przechadzka w inną stronę odciągnęła panny, ogród opustoszał, robiło się ciemno. Panu Ksaweremu też nie chciało się pod płotem siedzieć nadaremnie, poszli więc napowrót do miasteczka. Po drodze Sobek, którego nazwisko panny Sieniawskiej uderzyło, począł pytać o inne panny, aby w końcu i na tę naprowadzić rozmowę.
— A cóż to za panna Sieniawska? — odezwał się. Jam-ci słyszał, że już tej familii nie ma!
— Pewnie tamtych Sieniawskich, co po hetmanie nie stało — rzekł Wyrzykowski; a to jakaś krewna czy imienniczka, którą Czartoryscy się opiekują, i choć nie z tych wielkich Sieniawskich, jednak pewnie ją za jakiego pana wydadzą, bo i posag słyszę ma obiecany...
— Ma rodziców? pytał Sobek.
— Nie — sierota, ani ojca ani matki, i dla tego ją wzięli Czartoryscy, a pan podskarbi od nich, aby się z córką jego wychowywała.
Potem obszerniej się rozwiódł Wyrzykowski o pannie Tymanównie, która na niego była łaskawa i okazując, jak on do tego zręczny był; opisał poufnie Sobkowi, przez jak mądre postępowanie, do zawią-