Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja tego dopilnuję — odezwał się Morochowski, — ojca jego znałem, mam obowiązek nim się zaopiekować.
Skinął głową pan Fleming i dodał:
— Polski szlachcic niepracowity, trzeba Fleiss mieć! Bez tego nic, i do ordynku (porządku) nawyknąć. — Bez tego nic!
Nic już Sobek nie odpowiadał.
— Na cztery chłopy nic się nie zrobi — a na dwie ręce z jednym głowem, dużo!!
Począł się śmiać.
W ganku stało kilku obywateli, oczekujących na podskarbiego; pośpieszył do nich, a Morochowski wziąwszy dyspozycję, poprowadził młodzieńca swego do kancellaryi. Tu zastali w izbie gołej, ale czystej, za ogromnym stołem suknem obitym, trzech chłopaków, a raczej dwu wyrostków pod wodzą ogromnie długiego młodzieńca, piegowatego, z konopiastym włosem. Wszyscy oni, nie wyjmując ostatniego, byli synami officjalistów podskarbiego. Blady i jasnowłosy, zwał się Wyrzykowski; ten to niby rej wiódł, lecz dość nań było popatrzeć i porównać go do Sobka, ażeby przepowiedzieć, że mu miejsca ustąpić będzie musiał. Zapewne przeczuwając to, piegowaty spojrzał na wchodzącego z trwogą razem i gniewem tłumionym, bo już o nim wiedział.
— Pan Felicjan Sobek — a to pan Ksawery Wyrzykowski — rzekł wchodząc gospodarz. Niech się ichmość poznają, bo się często o siebie ocierać będziecie.
Sobek się skłonił, poczuł, że nie był pożądany, lecz porozumienie się na później zostawił.