Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z dala przypatrywała i kłaniała nizko. Mina była gęsta, wcale inna, wąs się podjął do góry, włosy inaczej się rosnąć zdawały.
Ni fallor! zawołał, — JMPan Sobek ze Trzcieńca!
I skinął nań, aby się przybliżył.
— Czy nie do Terespola? spytał uśmiechając się, bo był w dobrym humorze, a na oknie stojąca na pół wypita szklanka po trosze tłómaczyła ten animusz jego.
Sobek głową skinął potwierdzająco.
— Masz asindziej szczęście — dodał Antoniewicz. Nasz graf nie zwykł dla szlachty być czułym, i nie tak jak książę wojewoda ruski, co na pamięć z regestru liczy i zowie po imieniu, choćby kogo raz widział w życiu, — a waćpana tak zapamiętał i śniadanie u niego, że się już pono kilka razy pytał, czy go nie było? Dobrze się Asindziejowi składa, bo to pan, co i sam dużo ma, i drudzy się przy nim pożywić mogą.
Jakoś w usposobieniu był do gawędy pan Antoniewicz i huknął na pachołka, który był w izbie:
— Weźcie konia od pana Sobka, — chodź acan do nas!
Felicjan nie śmiał odmawiać.
— Dziękuję panu mecenasowi — rzekł, — byle mi miejsce zrobiono, ja konia sam postawię i submittować się będę.
Nadbiegł sługa Antoniewicza, w karczmie się miejsce zaraz znalazło, i chłopak przyrzekł juk i rzeczy pilnować; miał więc głowę spokojną Sobek, i wszedł do karczemnej izby, gdzie pan Antoniewicz