Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ce mijały, a skutku tej instancji doczekać się nie mógł.
Pojechał więc znowu do Wołczyna, aby sercu ulżyć.
Chociaż Sawrańczuk zapraszał go do siebie, nie chciał z tego korzystać cześnikowicz. W sobotę wieczorem przyjechawszy, rozlokował się w austerji i poszedł się tylko dowiedzieć do niego. Tu się dopytał, że Sawrańczuka posłano do Puław, i że nieprędko miał powrócić. Nazajutrz do kościoła na mszę powlókł się cześnikowicz i na dawnem stanął miejscu.
Na summę nadeszła ks. kanclerzyna, wiodąc za sobą podstolankę. Panna Anna musiała pewnie być przyzwyczajoną szukać na znanem miejscu oczyma swojego Sobka, bo zaledwie usiadła, spojrzała i zobaczyła go. Prawie nieznacznem poruszeniem głowy, powitała go tylko, i oczy spuściła na książkę.
Znowu tak jak pierwszym razem zbliżyli się przy święconej wodzie, i cześnikowicz pozostawszy trochę, oczyma szukał protektorki swej Żuchowskiej. Znalazł ją wprawdzie, ale zmienioną dziwnie: powitała go zimno, a choć z nim odeszła ku zakrystji, rozmowę poczęła wcale z innego tonu.
— Bardzo mi waćpana żal — rzekła, — i panny podstolanki też, ale bo się upieracie, a z tego bodaj nic nie może być. Ja sama myślałam z początku, że ks. kanclerzyna da się ubłagać, a teraz widzę, że nie. Trzeba bo żebyś to sobie wybił z głowy i dziewczynie perswadował.
Sobek posłuchał, nie odpowiadając.
Popatrzała nań Żuchowska.
— Słowo daję — ciągnęła dalej, — że mam wielką