Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sobek, gdy czas było odchodzić, co już niepokój gospodyni wskazywał. Naprędce więc i Żuchowskiej i Anny ręce ucałowawszy, zerwał się uciekać. Lekko mu było i wesoło, gdy wychodził — ale zdrętwiał zobaczywszy we drzwiach oficyny stojącego Sawrańczuka.
Nie było go podobna uniknąć.
— Dobry wieczór panu cześnikowiczowi, — odezwał się, — dobry wieczór! Niech się pan nie śpieszy, chmura naciąga, już dziś w drogę trudno. Ja właśnie też idę do austeryi, będę panu towarzyszył!
Sobek szedł, nic nie mówiąc.
Za bramą dopiero Sawrańczuk śmiechem wybuchnął.
— A wstydziłbyś się pan przedemną kryć z tem, co ja, gdybym nie chciał, odgadnę. Kruk krukowi oka nie wykole; jać pana nie zdradzę. Chciałeś się widzieć z podstolanką — widziałeś się, na zdrowie. Choć mnie chłopskim synem i chamem nazywali, wierz mi pan, że dla tego zdrady i niepoczciwości w sercu nie mam. Z durniów, to prawda, drwię i z nich korzystam, bo oni na to stworzeni, aby po ich plecach drudzy do góry leźli; ale takim jak wy — co im się krzywda dzieje, a oni nigdy nikomu jej nie czynią, — takim Sawrańczuk i krewby dał!
Gorąco to powiedział, aż go Sobek uściskał. Dopieroż sekretu nie było, rozgadali się, powiedział cześnikowicz, jak przybywszy biedował, nie wiedząc co radzić sobie, i jak mu sam Pan Bóg pomógł, że podstolankę zobaczył.
— Drugi raz, jak zechcesz tu być, jak w dym do mnie — ja pary nie puszczę, i ani dam poznać, że o czem wiem...