Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uniżenie w. k. mości dziękuję, — odezwał się Sobek, — ale ja radbym spocząć.
Książę usta nadąwszy, odwrócił się.
— Co? co? odpoczywać chcesz? cóżeś się to tak zlaborował? Nie łaska do mnie? hę? — Myślisz, że po szpeku tego Niemca, moja boćwina ci będzie nie do smaku. Hę? hę? mój mości! Ja tam znowu napraszać ci się nie myślę. — Chcesz — dobrze; nie — to ruszaj z panem Bogiem...
— Z duszybym rad mości książę, ale dopóki Kaplonosów nie zdam, nie sposób.
— Tere fere — Kaplonosy? Cóż to one? Z Terespola mogłeś na nie naglądać, a z Białej nie możesz? — mówił książę. — Fonfry! kaprysy! ja tego nie lubię.
— Ale, mości książę! — przerwał Sobek.
— Ja tego nie lubię! — powtórzył głos podnosząc i przez ramię patrząc książę. — Słyszysz acan?
— Słyszę, mości książę.
— Masz wóz i przewóz, mówię: miejsce w kancellarji, tysiąc złotych emolumentów, na parę koni obrok i wikt dla chłopca. Cóż to? mało ci jeszcze?
— Aż nadtoby było — ale...
Książę spojrzał gniewnie.
— Florek! na miłość Bożą! — szepnęła księżna, dając znaki Sobkowi, aby się nie sprzeciwiał.
— Ale co? Niemiec ci jeszcze pachnie, radbyś do niego wrócić. Jeśli tak, to idź do trzystu djabłów! idź!
Drżącą ręką pokazywał drzwi.
Sobek się skłonił i skierował do progu, chcąc ujść co najprędzej, gdy Dubiski ukazał się od drugiego pokoju i podbiegł.