Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha! dobrze waćpanu tak! Niemcowi acan służył, a u Niemca natura taka, że człowieka wyciśnie jak cytrynę i porzuci łupinę precz.
— Nie żalę się na podskarbiego.
Dubiński zażył mocno tabaki.
— Acan przecie jesteś jakimś kolligatem radziwiłłowskim — odezwał się, — książę chorąży zawsze to przypomina i śmieje się z tego. Czemubyś do Białej nie przyjechał?
— A po co? — spytał Sobek, — ażebym potem tak samo jak z Terespola do domu wracał?
Dubiski ramionami poruszył.
— Pan Onufry Korytyński, który jest sekretarzem przy księciu — rzekł, — ma passję wiersze pisać, przeto się do innej roboty mało zdał; brak u nas ludzi, jak Bóg miły. Warto wziąć to w konsyderację.
Rozeszli się pożegnawszy, gdyż Sobkowi wcale się do Białej nie chciało. Kaprysy dzikie chorążego nadto były wszystkim znane.
Ruszył więc do Trzcieńca swojego, gdzie że rzadko bywał, Grzymała zobaczywszy go, z radości się rozpłakał. Wprędce jednak twarz mu się zmieniła, gdy zobaczył wózek, wszystkie rzeczy spakowane, konie powodne i chłopca.
— A toż co jest! w imię Pańskie!
— Mój stary — odparł Sobek, — to się stało, czegosmy się dawno byli powinni spodziewać: jak mnie fantazja przyjęła, tak kaprys odprawił. Wracam na swoje śmiecia. Nie masz się co skarżyć, grosz jaki taki się zarobił. Kaplonosy jeszcze do czasu trzymam. Czegoż chcesz?
Grzymała stał jak wkopany z załamanemi ręko-