Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścią i iskrzącemi oczyma cugle koniowi, odstąpił i grożąc ręką zawołał:
— Czekajcie, to nie koniec. Żalice niedaleko od Wólki, a Rządzca Żalicki da się wam we znaki, popamiętacie dzień dzisiejszy!
— Pamiętajcież także, odparł mu Marek śmiało, że ja tu na was czekać będę!
Janek w czwał zaciąwszy konia ujechał.
Bóg zapłać, rzekł stary, padając raczéj niż siadając na kamieniu i łyse czoło obejmując rękami. — Bóg zapłać — więcéj powiedziéć nie mógł. Anusia już się była schroniła do lepianki.
— To Rządca Żalicki! rzekł po chwili dziad. — Kaduk nadał mu zobaczyć Anusię, teraz dnia i nocy nie będzie spokojnéj! Słyszałem ja o jego sprawkach! Niéma co podobno popasać mnie w téj staréj chacie, gdzie myślałem, że życia dokończę; nie ostoję się tu z Anusią! Żalice o staje, nie da nam pokoju, a i na mnie się pomści i na swojém postawi. Srogi dla ludzi i gwałtownik!
— Nie bójcież się, rzekł Marek szybko, ja tu jeszcze kilka dni w okolicy włóczyć się muszę, to na chatę wieczorami najrzę.
— Dziękuję ci mój synu, ale w dzień, ale co godziny lękać się teraz będę o moje wnuczę. Ona w chacie nie wysiedzi; młodemu to potrzeba i słoneczka, i powietrza, i swobody, trudno ją trzymać; a któżby nam kozy popasł i o chleb we wsi się postarał? A tu teraz straszno ją będzie puścić krokiem.
— E! nie bójcie się dziaduniu, odezwał się w téj chwili głosek już uspokojonéj dziewczyny z za drzwi lepianki. — Znam ja ścieżki, gdzie konno nie przejedzie, a dogonić nie dogoni, a zresztą choćby mnie i dopędził, to cóż on mnie