Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O sierotę to ja spokojny jestem; Bóg jéj zginąć nie da; ale nie chciałbym wam, zamiast do dobrego uczynku, być powodem do grzechu. O was to mi chodzi — czuwajcie!
— Trudnoż żebym mu była niańką, mój Ojcze.
— Bądźcie matką, to lepiéj — odezwał się Kapucyn.
— A! dobrze żeście matkę wspomnieli, usiłując odwrócić rozmowę, zawołała Starościna, przecież dowiedziéć się musieliście, kto była ich matka, kto ojciec?
— Mało lub nic, rzekł smutnie staruszek spuszczając głowę — matce było imie, Tekla.
— Tekla? spytała Starościna wlepiając oczy w Kapucyna — Tekla, a nazwisko jéj?
— Lutyńska, rzekł Kapucyn.
Wezdrgnęła się piękna pani, lecz nie dając poznać, że ją co ubodło, poczęła ze spuszczoną głową rękawiczki naciągać.
— Ojca nie znamy, dodał Kapucyn. Imie dziecięciu waszemu Jan; drugiemu synowi, którego wziął poczciwy szewc jeden, Marek — metryki obu złożyłem w kopji u murgrabiego. Starościna nic już nie odpowiedziała; nie można było wytłumaczyć sobie, jakie nią uczucie zawładło, bo spuściła oczy, udawała bardzo zajętą swym strojem, a róż i bielidło nie dozwalały przejrzeć, czy zbladła, czy się zarumieniła; widać przecie było jakąś w niéj nagłą zmianę i jakby niepokój. Kapucyn mówił dłużéj o obowiązkach opiekunów — milczała; nareszcie odszedł, a Starościna, na którą konie w dziedzińcu czekały, rzuciła się na kanapę i z osłupiałym wzrokiem poczęła dumać głęboko. Trzy razy dawano jéj znać, że konie na nią czekają, trzy razy weszła służąca i dwa razy zajrzał lokaj; ona jeszcze siedziała nie-