Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pleciesz stary! przypadek! złość mnie chwyciła, chciałem się rzucić na niego, i zsunąłem się z konia. —
— Tak, to prawda — bąknął dziad. —
— A ten człowiek zkąd? —
— Nie wiém, to był podróżny. —
— Dawno tu? —
— Wczoraj przyszedł, dziś odszedł podobno do Krakowa. Stary, bezsilność swą ratował jak mógł kłamstwy, drżał biedny. —
Janek się nieco rozdobruchał. — Słuchaj-no stary — rzekł, wiesz ty kto ja jestem? —
— A toż Pan sam wczoraj powiedzieliście, że z Żalic? —
— Tak Rządzca w Żalicach, a od Ś. Jana da Bóg, Pan i dziedzic Wulki Lutyńskiéj, będziesz więc na moim gruncie i wybieraj sobie, albo że cię z twoją siwą głową ztąd przepędzę na żebraninę, albo jak zechcę, to ci i chatę pobuduję i opatrzę na resztę życia. —
— Któżby to Panie lepszego nie wybrał! —
— No! mądréj głowie, dość na słowie, a siwy powinien być mądry. Sprowadź swoją wnuczkę do siebie, i po wszystkiém. —
Stary, który dotąd tylko się o siebie obawiał, teraz zatrząsł się o Anusię, i ze strachu postanowił kłamać do końca.
— Jakże ją Panie mam sprowadzić, i ona ma swoich, to ją nie puszczą. A potém, ta to dziecko. —
— Co tobie do tego — masz do wyboru. —
— A toć czas — rzekł stary, do Ś. Jana to się namyślemy. —
— I pamiętaj — dodał Janek zawracając konia, żebyś o kiju za jałmużną nie poszedł. —
Zaledwie stracił go z oczów gumienny, rzekł w sobie — No! no! nie tak to wielkie złe pójść z torbami i modlitwą,