Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jeśli mu się Jadzia pierwsza tak bardzo spodobała?
Kunusia zaczęła się śmiać...
Sykst znowu rozpłomieniał gniewem.
— Idź mi ztąd zaraz! zawołał — idź mi natychmiast!
— Wujaszku!... przerwała Jadzia...
— Idź mi zaraz...
Kunusia zdawała się namyślać chwilę jakąś, spojrzała dodając odwagi Jadzi, potem dobyła spokojnie pęk kluczów z kieszeni, zażyła tabaki, obejrzała klucze i położyła je przed panem Sykstem.
— Dobrze, rzekła — pójdę i pójdę natychmiast, ale jedną rzecz panu wprzódy oznajmić muszę, to — że gdybyś mnie jutro lub kiedykolwiek nazad tu chciał zwołać, nie przyjdę... Po rzeczy przyślę... bywaj zdrów... stary... pożałujesz tego!!
To mówiąc, odwróciła się do Jadzi żywo, szepcząc. — Nic się nie bój... choć mnie nie będzie... A głośno zawołała:
— Niechże cię pożegnam dziecko moje, pani moja... niech stopki twoje uścisnę, niech pobłogosławię na tem miejscu prawem matki... niech cię łzami jak święconą wodą serca pokropię... Pan Bóg cię uchowa ode złego, a cień matki obroni...
Obie się rozpłakały... Sykst wcale nieprzygotowany do tej ostateczności osłupiał, bełkotał, nie wiedział już co począć z sobą.
— Ale cóż bo znowu za głupstwo! ale... ale.
Nikt go nie słuchał, szlochanie i jęki rozlegały się po pokoju, nie mogąc podołać niewieścim łzom, porwał się z kanapki i uszedł.