Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kunusia powróciwszy z latarką, zastała Jadzię swoję całą we łzach, siedzącą na nizkim stołeczku na ziemi, spłakaną, z załamanemi rękami...
Przypadła do nóg jej... — Co ci jest? co ci jest? dziecko moje? mów...
— Alboż nie wiesz? spytała cicho Jadzia — a! ten major! ten straszny major! wszakżeś widziała, jak mnie ścigał przez wieczór cały... jak mnie ręce chwytał, zagadywał, wychwalał, jak się z wujem naradzali, a wujaszek się okropnie, patrząc na mnie, uśmiechał...
Ledwie tych słów domawiała Jadzia, gdy ze stoczkiem w ręku, w godzinie cale niezwyczajnej, o której nigdy nie zwykł był przychodzić, pan Sykst zjawił się w progu pokoiku Jadzi, miał minę uroczystą, zesępioną, a szerokie jego usta szczelnie zamknięte, nabrały jakiegoś ostrego wyrazu woli niezłomnej. Dał znak wchodząc Kunusi, aby sobie wyszła, ale stara sługa rzuciła głową tylko i słuchać nie myślała... Spojrzał na Jadzię, która śladów łez ukryć nie mogła i nadąwszy się usiadł na kanapie.
— Cóżto to jest? zapytał. Czegóż waszmość panna płaczesz! hę?
Jadzia odpowiedzieć nie śmiała.
— E! to nic... to nic... panienkę zęby bolą... przerwała stara, niechcąc rozpoczynać draźliwej rozmowy...
— Bolą to przebolą — rzekł Sykst, idźże mi ty stara, bo ja mam z nią do pomówienia.
— Co do mówienia? ofuknęła Kunusia, cóż to dla mnie macie państwo tajemnice? a toby była