Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdzież? co? dopiero się zobaczyli... niewiadomo, czy tamtemu ożenienie w głowie? Zresztą i jegomość, niech sobie co chce gada, sam tak zostaćby nie mógł... nie wydałby rozmyśliwszy się... Idź panienka spać i nie przypuszczaj nawet tego...
Jadzia uścisnęła piastunkę.
— Kunusiu moja, rzekła... jakem pierwszy raz na tego człowieka spojrzała, wnet mnie strach ogarnął... nie wiedziałam sama czemu. Uważaj, jak on od jednej chwili poczciwego wujaszka opanował, jak nim owładnął... widziałaś, jak jakoś uparcie patrzał na mnie, jak się uśmiechał i wdzięczył?
— I cóż to znaczy? — odparła Kunusia — stary... zwyczajnie stary zjadłby oczyma młodość... aleć on rówieśnikiem jegomości!!
— Dla czegóż się ja tak lękam! spytała Jadzia, jakbym miała przeczucie...
— Bo panienka świata nie znasz... ludzi nie widziałaś i boisz się wszystkiego... ot! przeżegnać się i spać, i jeśli jutro ten z czarnemi wąsami przyjdzie niech się panna nie pokazuje. Najlepiej będzie tak zrobić! on przed dziesiątą nie może tu być, ja Jadzię odprowadzę do kościoła, jest u św. Piotra nabożeństwo wielkie, siedź tam, póki ja po pannę nie przyjdę...
— Ale co to pomoże?
— Już mnie panienka słuchaj, odparła Kunusia, a ja się wam klnę, na co mam najświętszego, że tego nigdy nie dopuszczę, żeby mi was za starego niedoperza wydać miano.
Wzięła się Kunusia w boki i czepiec biały przekręciła aż na bakier.