Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ty na to? spytał Sykst.
— Ja? — nic — nic, odpowiedziała wreszcie, bo zdaje mi się, że z pierwszego widzenia i pierwszych odwiedzin nic jeszcze ani wróżyć, ani zachować nie można.
— A ja go znam zdawna, przerwał Sykst i powiadam wam, że już jest... nasz! Niech tylko Jadwisia nie słucha tej starej kwoki.
— Już i kwoka! przerwała Kunusia.
— I niech ma rozum, zakończył wuj, a wszystko pójdzie jak po maśle... to pan całą gębą! to magnat! a serce złote! a głowa jak rzadko. Tylko mi się panna uśmiechnij do niego, a w parę tygodni będziemy mieli wesele.
Niewymownym strachem wyrazy te przejęły Jadwinię. Zadrżała, pobladła, załamała ręce i trwogą przejęta, aż krzyknęła. Ale pan Sykst tak myślą swoją był opanowany, tak ze swego rad planu, że niezrozumiał ani ruchu ani głosu i wziął to za zdziwienie i niedowierzanie.
— Tak jest... dodał śmiejąc się — tak mościa panno — mówię to nie żartem... masz gotowego męża...
— Wujaszku kochany, przerwało dziewczę, ależ ja za mąż iść nie chcę... nie myślę...
— Co ty wiesz! co ty znasz? Każda z was tak tak powiada zrazu! Wydać cię dobrze za statecznego człowieka, to mój obowiązek opiekuna... a już ja tego dokażę...
To mówiąc wstał z kanapki i śpiewając poszedł do swego pokoju.