Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dodał Dubiszewski, już cię mój stary nie puszczę... zapomnij o innych rupieciach... wszakże to i ja potroszę antyk jestem... powinienby ci być miłym.
Pośmieli się tedy i ręka w rękę poszli do pana Syksta w jak najlepszej komitywie, podśpiewując stare żołnierskie piosnki... Po drodze już wszakże i w miarę jak się do jego domu zbliżali, Sykst rozmyślać począł, że popełnił może wielką niedorzeczność, że któż wie i — mógł sobie wprowadzić nieprzyjaciela do obozu? Dubiszewski gotów za sobą innych naściągać natrętów... no! ale cofnąć się było już trudno.
Postanowił wszakże odprawić go od bramy, pod pozorem żeby się po bardzo złych wschodach nie fatygował.
— Ale ba... a jutro?
Jutro się zawsze mniej niebezpiecznem wydaje niż dzisiaj — jutro, myślał pan Sykst pójdę z nim na plantacye i jakoś się od odwiedzin wykręcę... powiem że Kunusia klucze zabrała.
Tymczasem się rzeczy wcale inaczej złożyły niż pan Sykst obrachował... Trafili właśnie na próg kamienicy w chwili, gdy Jadwisia niespokojna czatowała tu na wuja... a zobaczywszy go tak pod ręce z nieznojomym, sądząc że był chory... podbiegła ku nim.
Major podniósł oczy — nic dotąd o sostrzenicy nie wiedział — zobaczył piękną Jadwisię i — osłupiał...
Wszystkie dawne marzenia i nadzieje pozbyte, tłumnie wpadły do jego serca... wszystkie zaklęcia i słowa dawane samemu sobie, zostały zapomniane... Jadwisia była tak śliczną, tak młodą... a do tego... siostrzenicą towarzysza broni... ubogiego, biednego Syksta.