Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścia, wychodził bowiem co rano na łowy, oglądy, targi i rózne spekulacye... Rozmowa była krótka i obojętna; czasem popatrzył na nią i uśmiechnął się a gdy był w bardzo dobrem usposobieniu, pocałował. Jadwisia szczebiotała o rzeczach obojętnych, nie wolno jej było bowiem zapytać się o to co więcej robił, co myślał i czego dokonał, lub co go gryzło... Czasem, bardzo rzadko, gdy pod świeżem wrażeniem zdobyczy, jakiej weselej mu było w duszy, a rzecz, o którą szło przystępną mu się zdawała dla pojęć i smaku dziewczęcia, częstował ją widokiem jakiego klejnotu, kawałka materyi lub starego na korku trzewika... Jadwisia, która wierzyła w niego unosiła się, a pan Sykst uśmiechał tryumfująco.
Sykst szczególnie był brzydki gdy twarz jego wyraz ten przybierała; kulawy, pochylony na lewą stronę, głowę nosił z wysiłkiem prosto na szyi stojącą, na wysokiej twardej rogówce czarnej, która była niegdyś wojskowym halstuchem. Z wojska został mu na pergaminowej żółtej twarzy wąs szpakowaty, gruby, ale dla wygody od dołu równo ucięty pod linią, pod nim kryły się usta tak szerokie, że zdawały się krajać twarz na dwie nierówne części; wychodziły one daleko za wąsy i przepadały kędyś kółkami w pomarszczonych policzkach... Gdy się śmiał Sykst, usta te rozszerzały się, twarz skracała i robiła podobną do jakiejś figurki drewnianej, do dziadka od orzechów...
Zaraz po kawie Sykst brał czapkę i kij i wychodził... nikt nie wiedział dokąd i po co... Spotykano go wśród dnia w najrozmaitszych miejscach, po klasztorach, na strychach, za miastem grzebiącego w ziemi,