Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Komu? spytała Piotrusia.
— Ale jakże, ty nie rozumiesz! Nie mogłam znowu przyjąć tak obcesowego oświadczenia, więc ni to ni owo... tymczasem grożę... Sykst jak trup... major cały czerwony... Długo żyć nie będzie, apopleksya, ja ci powiadam, trzeba tylko, żeby zapisy porobił...
Piotrusia jeszcze nic nie rozumiała, a że z natłoku myśli i uczuć pani Sylwestrowa wytłumaczyć się jasno nie umiała, nie łatwo przyszło do wyjaśnienia. Nad wszelkie spodziewanie Piotrusia przyjęła tę wiadomość bez wstrętu, owszem bardzo rozsądnie.
— O, że nie odmówię to pewna, i że nie uciekę za to ręczę... szepnęła na ucho matce, ja dawno sobie życzyłam takiego majora i... biorę go, jak mamę kocham.
Byle tylko się nie cofnął.
— Już ja mu nie dam ze siebie żartować; niech mama nagotuje pierścionek!!
Gdy tu tak stanowczo przysposabiają się na majora Dubiszewskiego, on odprowadziwszy Syksta, pobiegł do miasta... Wypadek ten zrobił na nim wielkie wrażenie, czuł zgryzotę w sercu i żałował swojego uporu. Na myśl o tem nieszczęśliwem dziewczęciu uciekającem z domu przed nim, idącem w świat bez opieki, bez grosza, między ludzi, których złe strony major znał od tak dawna, sam sobą się brzydził, nie mógł przebaczyć sobie postępowania swego.
Po żołniersku ale z pewnemi ostrożnościami aby rzeczy nie czynić zbyt głośną, wziął się Dubiszewski do śledzenia zbiegłej. Poszedł do klasztoru, w którym zmarła jej matka, widział się z przełożoną, za-