Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bodaj go porwało! Idę jednak, myślę sobie, zmówię nad ciałem trzy zdrowaśki, to może ta biédna duszyczka z kolei przemówi tam za moją Amalką do Boga — wchodzę — niema pogrzebu, tylko, facećje, Hrabia łamie ręce i lamentuje. E! to nic, myślę, to któś niestrawności dostał, bo u tych Panów, kiedy na żołądek zasłabną, najwieksza niespokojność. Aż nie! mówią mi, że Hrabianka uciekła z tym to jegomością. Tu ja dopiéro wszystko opowiadam Hrabiemu, o mojéj żonie, o awanturze, całkiem jak to było. Hrabia płakał jak dziécko, wyszedłem od niego, porzuciwszy nieboraka we łzach. Prosto ztamtąd idę — największa wszystko prawda, Panie Józefie, szczéra prawda.
— W istocie, dziwna historja, ja tego pojąć nie mogę. Hrabianka przecie wychowana była w klasztorze!
— Ba! facećje! Panie Józefie, cóż to, czy klasztor broni od złych oczów? czy z klasztoru wychodzą panienki czyściejsze, pewniejsze, anioły? Oj nie, nie! Panie Józefie, takie same oko w oko, jak i drugie, jeśli jeszcze nie gorsze, jak te, co się wśród świata chowają,