Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

długo wypadnie wam powiedzieć: kłaniam uniżenie; do zobaczenia!
Ostatnie wyrazy wymówił stary z tą żartobliwością smętną, tylko jego wieku ludziom właściwą, która ma powab nieskończony; coś nakształt promienia słońca świecącego na zlane deszczem liście.
Weselsza jakoś zawiązała się rozmowa, ale mnie stary rozruszawszy się puścić do domu nie chciał, musiałem zanocować.
Nazajutrz rano, widziałem z okna pokoju, który mi na salce górnej z balkonem dano, cały ranek Cesi. Z ciekawością wpatrywałem się w jej zatrudnienia. Słońce wschodziło, gdy wstała i wyszła modlić się do ogrodu, spokojna, ale jakby smutna; podniosła oczy na okna mego pokoju, widzieć mnie jednak nie mogła. Pewnie troskliwa gosposia badała, czy mi żaluzje zasunięto. Z za nich właśnie poglądałem na jej pochód po ogrodzie, jak się schylała nad kwiatkami, prostując skrzywione gałązki, przywiązując je do kołeczków, pieląc chwasty; wpatrując się w przygotowane do rozpęknienia zawiązki. A te kwiatki tak troskliwie przez nią pielęgnowane, nie były jak gdzieindziej kosztownemi osobliwościami, rzadkiemi innego nieba wygnańcami. Proste, zwykłe, oswojone z nami, lub nasze własne, irysy, niebieskie hjacynty, tulipany i narcyzy; proste akwilegje z lasów dobyte, migdałem pachnąca czeremcha, bez liljowy i biały; kwiaty jak ogród stare, niewymyślne i proste jak ona.
Ale wkrótce znikła mi z ulicy.
Widziałem ją dalej w podwórku, dającą rozkazy, chodzącą z kluczami; a gdy wróciła z tej gospodarskiej przechadzki, słońce już było dobrze podeszło na niebie,