Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzwonek księdza idącego błogosławić Rafaelowi na wieczności drogę. On leżał w łóżku podobniejszy skeletowi niż żywemu człowiekowi, oddychał ciężko, ręce blade i suche złożone miał na piersiach, do których cisnął ostatni list matki, zwiędły pączek fijołków i medalik z Najświętszą Panną.
— Niewart was byłem, niewart — powtarzał — muszę umrzeć, umrę. On powiada, że się wszystko na ziemi zapomina; zapomnicie i wy o mnie. I wy! i ona! i wszyscy zapomną... wszyscy. I ona! Ale nie matka! biedna matka!
Chciał płakać, ale nie mógł.
Wszedł ksiądz a po chwili spokojniejszy już usnął Rafael. Gdy się przebudził, był wieczór; prosił, aby mu otworzono okno i wpuszczono powietrza, skarżył się, że nie miał czem oddychać. A spojrzawszy na niebo wiosenne, łzy mu się zakręciły w oczach.
— Mój Boże! taki piękny, tak wesoły świat porzucić. I nie pożegnać się nawet... ostatni raz nie zobaczyć z matką... z nią! O! gdybym choć tam umierał, gdziem biegał dzieckiem, gdzie jeszcze może są ślady stóp moich; na tej ławce przeciw zachodu, na której bawiliśmy się z Julką.
I zdawało się, że mu serce pęknie z boleści, załamał ręce.
— Na zawsze... na zawsze! O! co to za okropne rozstanie! Po com ja tu przyjechał... po co mnie tu przywieźli! O! moja matko, moja matko! ty będziesz sierotą na starość. I ty... a ja??
W głowie mu się mięszało, tracił przytomność. Chwilę jeszcze biła się w nim młodość i pragnienie życia ze śmiercią; ale piersi nie potrafiły już oddychać