Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z westchnieniem, które przytłumić chciała napróżno. — Jakże to piękne!... Powiedz mi pan — dodała — nigdyżeś w życiu nie natrafił na nic, coby jego wiarę w szczęście zachwiać mogło?
— Nigdy — odpowiedziałem. — Z wysokości, na które mnie skrzydła młodości uniosły, wielkie plamy życia wydają się proszki drobnemi... Jednem i jedynem złem, w które wierzę, nad którem boleję, jest brak wiary i zepsucie moralne. Ale i to złe nie jest na ziemi nigdy tak absolutnem, aby się prawdziwem nazwać mogło... Nie ma człowieka całkowicie zepsutego, nie ma życia, coby całe utonęło w niewiarze i zgniliźnie. Są chwile jasne wśród tych nocy; a często w momencie rozstania z ciałem, dusza odzyskuje swoje niebiańskie skrzydła i przypomina niebo, które miała w sobie za młodu... Ten moment żalu, skruchy, zwrotu, jest chwilą ocalenia.
Jam tak zapalony perorował i mówił; ona słuchała mnie cierpliwie, milcząco, sparta na ręku, oddychając tak temi słowy pociechy, jak ja oddychałem wiosną.
Mrok coraz gęstszy padać zaczął; przechadzający nikli z ogrodu; cisza głucha rozlała się uroczyście, przerywana tylko dalekim miejskich dzwonów głosem.
Nieznajoma wstała, spoglądając na staruszkę obok siedzącą, która otuliwszy się chustką, podniosła się także; pożegnała mnie skinieniem głowy milczącem i odeszła powolnie. Kilka razy (zdawałoż mi się) obejrzała się na mnie.
Wstałem i ja i szedłem ku wrotom ogrodowym. Tu jeden tylko stał powóz, czarny, skromny, ale wytworny; ludzie ciemno ubrani, konie bez błyszczących świecideł... Dwie kobiety siadły weń i pojechały; przeprowadziłem