Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z płomieni w siny prawie marmur; kilka razy zdawała się bliska upadnienia i musiałem ją podtrzymywać. Dotknąłem jej ręki, drżała jak liść, biedna.
Urzędnik nas nie puszczał i głośno się zaprzysięgał, że musimy zajść do niego. Im bliżej byliśmy znajomego mi muru i ogródka, którego od powrotu mego nie widziałem, tem bardziej kręciło mi się w głowie. Chciałem zobaczyć belweder; ale go nie było.
Domyśliłem się; ona to wyprosiła zapewne, aby go zbito; i dobrze. Pocóż miał stać dłużej. Pomimo całej odwagi w jaką się uzbroić usiłowałem, kilka razy łzy mi nabiegały do oczów i krew do serca. Spojrzała na mnie.
Furtka się otwarła i weszliśmy do ogródka. Wszystko jak dawniej było, prócz tego belwederu, co zniknął; na jego miejscu prosta drewniana ławeczka.
— Moja żona lubi się tu modlić, — rzekł urzędnik, i długie godziny pędzi tu na modlitwie. Miły... bo kątek, — dodał.
Przeszliśmy i wstąpili do domku.
Kwiatki czy dla pory jesiennej, czy nie wiem już dla czego, znikły z ganku i pokojów. Czysto było i porządnie, ale zimno i smutno. Fortepjan stał na dawnem miejscu, ale zamknięty i opuszczony; nót koło niego nie było.
Urzędnik pobiegł go otwierać i prosił mnie i żony, abyśmy grali i śpiewali.
— Nie mam nót i wiesz dobrze że nie śpiewam, — odpowiedziała; — a fortepjan musi być zupełnie rozstrojony.
— Jutro nastroić go każę, — rzekł mąż; — bo ty moja rybeńko, — dodał całując ją w czoło, — nie po-