Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biosach, na łonie Bożem; koniec tylko białej jej szaty obwija ziemię, i za ten koniec chwytamy.
Pomimo tę pozorną wzgardę nauki, Wrzosek każdy jej postęp śledzi, cieszy się każdem odkryciem i rozpala nowym krokiem jaki ludzkość cała czyni, w ślad za wielkimi ludźmi, co jej przewodzą. Ale po chwili zajęcia, zapału, opuszcza ręce i woła odczarowany: o! to nie dosyć!





19. Września.

Patrząc na mnie nie wierzą ludzie, że cierpieć mogę, że boleję i płonę wewnątrz! Wielka siła i moc nad sobą najtrudniej się pojmują.
Dziś widziałem ją znowu. Myślałem że nigdy nie ujrzę jej więcej. Trzebaż się było spotkać z nią w ulicy, wśród tłumu i po rozstaniu, co wiecznem być miało, co rozerwało wszystko wiążące nas, znowu się zobaczyć.
Szedłem z moim starym przyjacielem, rozprawiając jeszcze o nauce ludzkiej i o przeznaczeniu człowieka. Wielkie zagadnienia upajają i odrywają nas od teraźniejszości. Nagle czuję się schwyconym za rękę i głos znajomy męża Marji wita mnie ze śmiechem.
Ale on nie sam, ona z nim. Postrzegłem tylko kobiecą suknię i nie śmiałem podnieść oczów, drżałem jak zbrodniarz przed sądem, nie wiedząc co począć z sobą; powitałem ją nie widząc; mówiłem, a sam nie wiem com powiedział. Jakieś niezrozumiałe wyrazy z ust mi się rwały, przedzielane oddechem duszącym. Powietrza zabrakło piersiom, wszystko kręciło się do koła. Chciałem, nie chciałem i nie śmiałem spojrzeć... Nareszcie podniosłem oczy. O! strach mi było, aby ten obraz