Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeżeli przeleci wędrowna chmurka, to złocista, to maleńka, to urwana, koniec jej widać i wierzchy się iskrzą słonecznemi blaski niedalekiej pogody.
Jam wówczas nawet nie pojmował śmierci, nie wierzył w nią; a było to nie dziecinna nieświadomość, ale przeczucie nieśmiertelności. Nie pojmuję dla czego żaden jeszcze filozof nie wziął za argument dowodzący wiecznego życia duszy, tego faktu psychologicznego niezmiernej wagi. Może jednak wspólne to nam ze zwierzęty? więc mniejsza; bo mi wcale o argumenta i dowodzenia do żadnego systemu nie chodzi, ja opowiadam po prostu. Ta nieświadomość śmierci, ta pełność życia, była jasną aureolą mojego dzieciństwa. Słyszałem o wychowaniu Montagn’a, którego dźwiękiem wyszukanej muzyki kołysano; mnie było pewnie rozkoszniej, milej, lepiej, dwa moje tylko kochane słysząc głosy, dwa dźwięki rajskie... głos babki i matki.
Ale jeden z nich ucichł wprędce. Było to dla mnie wielkie, pierwsze objawienie... objawienie smutku. Matka pokazała mi niebo i kazała tam szukać zmarłej. Jam się naiwnie pocieszył, czując, że jej tam dobrze być musi.
Pamiętam każdą ważniejszą chwilę dzieciństwa, złote pasmo cudów. Możeż narzekać kto ma matkę? Jej to winienem wszystko, i to uwielbienie moje dla dzieł Stwórcy i łatwe szczęście zapewne, które widzę wszędzie. Ona to nauczyła mnie widzieć wszystko tak jasno, widzieć sercem, kochać.
Drudzy się nudzą młodością swoją; ja się w nią stroję, jak w świąteczną suknię chłopek, ja się cieszę, czuję ją jako skrzydła bark moich; jam nią nienasy-