Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niż powinnam. Nie wiąż sam siebie, proszę cię... i nie myśl o mnie.
Tu przerwała... spostrzegłem łzę na niebieskiem jej oku.
Ale zbliżenie rodziców i natrętnego urzędnika z krochmalnym kołnierzykiem przerwało wszystko. Marylka wyrwała się naprzód zakrywając oczy kapeluszem, mnie stary zatrzymał; byliśmy we wrotach do Tivoli wiodących. Prosiłem ich na podwieczorek... szczęśliwy byłem że przyjęli... pobiegłem naprzód. Kazałem postawić stolik pod drzwiami w ogródku; a gdy moi goście jedli i pili, jam walczył z sobą, aby co prędzej zbliżyć się do niej i dokończyć poczętej rozmowy. Szczęściem, urzędnik z Regentem wybrali się na bilard, Wrzosek podjął się zabawiać matkę, opowiadając jej bale dawane przez Stanisława Augusta dla księżnej kurlandzkiej: ja zostałem z nią tak jak sam. Poczęliśmy przechadzkę po nie wielkiej uliczce naprzeciw ławki, którą zajmowała matka i przyjaciel mój stary.
— Dokończ... dokończ coś zaczęła, — zawołałem oddaliwszy się kilka kroków.
— Chciałeś... niech będzie jak chciałeś... powiedziała z uczuciem przez które łzy mówiły bliskie. Chciałeś aby ci powtórzyły moje usta, o czem wiesz dawno, niech więc powtórzą ze łzami... kocham ciebie.
Byłbym upadł na kolana, widok matki mnie wstrzymał, schwyciłem ją za rękę i przycisnąłem do ust. Ale nie dziękuj mi — dodała. O! ciężki to dar odbierasz ode mnie. Nie chciałam cię nim wiązać i swobody twej mącić, chciałam cię wolnym puścić. Ja biedna, ja cię kocham i kochać będę całe życie, całe życie, ale ty?
— Możeszże wątpić?