Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wejrzeniem. Traf czy przeznaczenie napędziło nam pana Wrzoska, który szparko machając laską, nas dognał. Towarzystwo podzieliło się trochę i byliśmy już swobodniejsi. Mogłem z nią cichą prowadzić rozmowę.
— Wiesz — szepnąłem — ja jadę do matki.
Zarumieniła się i odpowiedziała mi:
— Wiem o tem.
— Zkąd?
— Przeczułam; pojedziesz, a może nie wrócisz.
— Chybabym umarł! — zawołałem.
— A może wrócisz zmieniony; dla tego nie chciałam od ciebie przysiąg, obietnic, pierścionka. Dusza moja czuje, że to wszystko przejdzie jak sen.
— Nie mów mi tego, serce mi tem krwawisz! Dla czegoż zawsze ta niewiara? Jeśli nie we mnie, wierz w Opatrzność, co nie darmo zbliża ludzi i wiąże.
Uśmiechnęła się na to.
— Czy też nigdy nie uważałeś — spytała — w obcem miejscu, w podróży, jak się czasem spotykamy z ludźmi zda się znanymi, których gdzieś niby widzieliśmy i kochali; z którymi zamienim tylko jedno wejrzenie... i idziem każdy w swoją stronę... na wieki. Takie są wszystkie ludzkie związki, jedno wejrzenie, jedno słowo, jeden rok, a nawet całe jedno życie, cała jedna młodość, nierówneż są gdy minęły? I czy nie lepiej czasem rzucić się i rozstać nim naprzykrzym się sobie, nim się odczarujem, unosząc skrzydlatą anielską pamiątkę? A potem życia resztę żyć marzeniem pięknem, piękniejszem od rzeczywistości.
— Na Boga, w rozpacz mnie wprowadzasz! Ja cię nie rozumiem.
— Zrozumiesz kiedyś — odpowiedziała zwolna — później,