Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rączki, choć nam tam nie szło wówczas do śmiechu; ale kula, znać niedobrze wycelowana, poszła, djabli wiedzą gdzie, razem z peruką Francuza.
Szło tedy dalej wojsko, padając z tej góry na nieprzyjaciela, coraz szybciej; nadeszły w tym punkcie piechoty nasze i zawzięła się bitwa okrutna, na którą król patrzał, nieustannie rozsyłając gońców w różne strony, a pobudzając wszystkich do czynienia powinności. Sam też naprzód się darł i pędził, że go ledwie utrzymać było podobna i z nim zrównać. Mimo skwaru okrutnego i znużenia, dziwnie się zdawał rzeźwym i wesołego oblicza.
Byłem raz jeszcze wysyłany do hrabi Maliniego, który razem z koniuszym koronnym szedł na Turków przodem, by to wzgórze zajmował, które pierwszego dnia za metę i spoczynek wyznaczone było. Powróciwszy, stałem już u boku królewskiego znowu, gdy jakoś wprędce ujrzeliśmy, że się stało wedle ordynansu, a wojska nasze zajęły łatwo oznaczone miejsce i tu przystanęły, jak rozkazano było. Król, plasnął w ręce i konia sparł. Pośpieszyliśmy ku nim. W dole, pod nami, srogi trwał bój.
Dotąd, a było już nad wieczorem, Turcy nam opór dzielny stawiali i ani myśleli pierzchać. W chwili, gdyśmy przybyli na skraj góry, król konia wstrzymał i począł się mocno wpatrywać.
Poglądaliśmy i my, i wszyscy tam zgromadzeni dowódcy wojsk cudzoziemskich, ale nikt nic nadzwyczajnego nie dopatrzył, żadnego szczęśliwego ani złego znaku; tylko królewskie oko, bystrzejsze, nawykłe do tureckich wojen i ich sposo-